Teks ten traktuje o mojej w końcu rozpoczętej przygodzie z mini 6.50 na dobrze znanym wszystkim Ocean-ie 650 Radka Kowalczyka.
… 9tego lipca Radek odbierał żagle z Kamienicy Królewskiej od Ocean Sails, był niedaleko Gdańska wiec obiecał wstąpić na obiad a potem zabrać mnie do Świnoujścia. Jechaliśmy jego busem, więc było sporo czasu by porozmawiać o świecie, o żeglarstwie, o klasie mini, o planach bliższych i dalszych. Całą drogę towarzyszył nam ulewny deszcz, kapuśniaczek, deszcz z gradem, deszcz z burzą, cholera ależ pada – myślałem! A niech pada, może się „wypada” ( zjawisko niemożliwe 😉 ) a niech pada teraz, niech weekend będzie suchy, choć ze strony nieba, bo od strony wody na bank bezie chlapało. Mini ma tylko 75 cm wysokości od linii wodnej.
Jechaliśmy, więc w strugach deszczu a stres, przejęcie, zdenerwowanie, obawa o warunki pogodowe mocno gryzły. Od tygodnia wieje W i WbNW 25-35 knt. a fala zdążyła się rozbudować – to nie zapowiada łatwego przelotu myślałem, denerwowałem się i znowu rozmyślałem. Radek jak zwykle dużo nie mówił a widząc mój niepokój uśmiechał się tylko pod nosem, co jeszcze bardziej mnie dezorientowało. Gdy zeszło mi już ciśnienie i emocje wyjazdu zauważyłem, że czeka na moje rzeczowe pytania. Przegadaliśmy tak kilka godzin, w sumie to od Gdańska do Kołobrzegu. Potem Radek się rozkręcił i sam zaczął opowiadać o przygodach. Brzmiało to jak piekielnie dobry interaktywny audiobook czytany przez autora, żeglarza, romantyka. Po godzinie lub dwóch zamilkł rzucił spojrzeniem jak by chciał powiedzieć coś w stylu, „więc teraz posłuchaj młody wilku starego wilka” wygrzebał z czeluści schowka płytę, i rozpoczął się wywiad z Kazikiem Jaworskim. I tak do samego Świnoujścia, do którego dojechałem już wyluzowany i zrelaksowany.
Leżąc na koi, nie było mowy o śnie, w myślach miałem tylko wspominania ostatnich kilku miesięcy, co weekendowych podróży z Gdańska do Szczecina gdzie mini 6.50 – Ocean 650 – POL 790 nabierał nowego wymiaru i kształtów. Kolega Witek pomagał nam a włożyliśmy w to sporo pracy i serca by 6.5 metra pomarańczy znowu pływało. Nie wspominam już wielu godzin ciągłych konsultacji z Radkiem i zawracania głowy szkutnikom ze stoczni. To była dobra noc i dobry czas zwłaszcza, że nazajutrz w końcu miałem płynąć.
10tego lipca – obudził mnie chłód i deszcz walący o pokład jachtu. Cholera znowu deszcz! Co miałem robić? Poszedłem spać dalej a po godzinie ustało. Wstałem ogarnąłem jacht poszedłem po zakupy, potem szybki prysznic z miliardem komarów w marinowej łazience i sprawdzenie pogody. Całkiem nieźle się zapowiadało. Do południa 30-35 knt. potem ma siadać do 25 knt. spore zachmurzenie piętra wysokiego, ale bez deszczu uffff…..
Sklarowałem jacht, grot zarefowałem na trzeci (ostatni) ref, przygotowałem pełnego foka (10m2) no i w drogę … oczywiście po godzinie walki z silnikiem 😉 gdy w końcu załapał moi sąsiedzi gromkimi oklaskami pogratulowali mi sukcesu i odprawili z najlepszymi życzeniami. Przepływałem przez marinę z uśmiechem od ucha do ucha machając wszystkim napotkany, tak! Wtedy miałem dużo euforii w sobie, że w końcu się udało, że to, o czym myślałem od prawie roku jest rzeczywistością i że ja Michał stoję na jachcie klasy mini 6.50 i w dodatku jachcie, który zbudowany własnoręcznie dowiózł Radka na drugą stronę oceanu. Jest moc myślałem a przez chwile zastanawiałem się jak czół się Radek wychodząc kilka lat temu z tego samego miejsca w pierwszy morski samotny rejs. Czy miał obawy przed nieznanym, tak jak ja? Może to wszystko było już mu znane. Ja po kilku dniach treningów na Dąbskim znałem wszystkie liny i jacht z punktu widzenia obsługi, ale nie byłem nim wcześniej na morzu a to tak jak po paru randkach miałbym się ożenić z nieznajomą. Jedno jest pewne, pomimo że ma tylko 6,5 m długości to dawno nie miałem tak wysokiego poczucie bezpieczeństwa.
Przy pierwszych północno-zachodnich szkwałach na wyjściu z mariny zaraz mi przeszło rozmyślanie. Silnik rzęził jak to w piosence ostatkiem sił z manetką ustawioną na najwyższe obroty, ale co może 5 konny silnik w porównaniu do szkwałów 36 knt.? Kilka kabli przed wyjściem z główek szkwał wytarmosił grota z pokładu żagiel wpadł do wody, silnik się zadławił i zgasł a mnie z 30m2 żagla w wodzie dryfowało wprost na wschodni falochron.
Fok góra! Jest! Ale dryf dalej spory, usiadłem rozglądając się, … co robić? Myśl, cholera myśl! Pół roku pracy i jacht, to nie może się tak skończyć, odciąć żagiel? Nie! To zrobię w ostateczności! Wyszorowałem fał z masztu, głowica zaczęła ciągnąć się za jachtem, udało się zrobić zwrot włączyłem autopilota, zacisnąłem pięści i zacząłem wyrywać żagiel z wody a falochron był coraz bliżej. W końcu się udało! Grot znalazł się na pokładzie. Ja wróciłem na kanał sklarowałem go jeszcze raz, tym razem nie zapominając o domknięciu stopera refszkentli. Drugi fał zrobiłem z topenanty, więc nie musiałem wchodzić na maszt.
Taka sytuacja na początku rejsu? To, co będzie dalej. Układ gwiazd tego dnia był chyba bardzo dobry, bo udało się uratować mini a zza zakrętu wyłonił się duży czerwony stalowy jacht pod niemiecką banderą od razu przygotowałem wyszorowany fał grota, dowiązałem do masztu, skipper widząc, co się dzieje od razu przejrzał moje zamiary. Cumę podałem na pokład i zacząłem jechać za jego kilwaterem. Jeszcze przed główkami jego kadłub zaczął ciężko pracować na fali, ale nie odpuścił i wyholował mnie. Przeszedłem blisko prawej strony i zanotowałem czas wyjścia w dzienniku.
Postawiłem samego grota by oswoić się z wiatrem, jachtem, falą i warunkami. To skutkowało ciągłym ostrzeniem. Grot po głowicy ma 2.06m nawet na 3 refie jacht jest nawietrzny. Dostawiłem foka i świat nagle nabrał pełnych barw – prędkość 9-10 knt. To było coś! Coś, czego jeszcze nie czułem na 6.5 metrach kadłuba. Bardzo obawiałem się fali i kołysania jachtu. Szybko się okazało, że dla tej konstrukcji idącej z wiatrem fala jest zbawienna. Jeżeli ktoś z was pojechał 13.5 knt. dzięki sile wiatru i fali ten wie, o co chodzi. Po 2 godzinach przystosowałem się do warunków i już o wiele spokojnie prowadziłem mini. Jacht pięknie bujał się na fali bardzo spokojnie bez agresywnych ruchów, bez spadania a ja zacząłem obserwować bacznie fale by móc je wykorzystać jak najsprawniej. Czasami udawało się przeskoczyć ślizgiem z jednej na drugą, ale w większości przypadków nie.
Przed rejsem miałem dużo obaw o pływanie wzdłuż wybrzeża, o kształt dna, wypiętrzanie i nakładanie się fal. Wcześniej musiałem uważać tylko na statki, a teraz też na ląd – tak sobie to tłumaczyłem. Postanowiłem trzymać się ok. 10nm od wybrzeża. Więc jeden problem miałem już swoje lekarstwo a drugi jak się okazało stał się moim przyjacielem. Nakładanie się fal tylko mi pomagało, bo przy zjeździe z jednej fali północnozachodniej wchodziłem na północną i tak ślizgi trwały po 30 sekund. To było coś! Coś, czego nie znałem, zupełnie inny wymiar żeglowania. W ślizgu jacht muskał wodę jak rzucane po wodzie „kaczki” z płaskich kamieni. Twarz bolała mnie od uśmiechu i zalewającej jej słonej wody. Meldowanie się telefoniczne u Radka a w nocy u mojego brata musiało brzmieć jak głos dziecka wpierdzielającego najlepszą bombonierkę na świecie. Cogodzinne sprawdzanie jachtu nic nie wykazywało, więc mogłem się już całkowicie uspokoić. Wszystkie elementy były zdrowe i pracowały jak należy. Zaskoczyła mnie klarowność i automatyczność obsługi jachtu. Wszystkie liny są na wyciągnięcie ręki a niemal każda czynności możne być wykonana z poziomu kokpitu, rozmieszczenie oprzyrządowania jest dobrze przemyślane. Aż chce się pływać! Byłem mocno zaskoczony sobą, że tak mało używam autopilota i ciągle trzymam ster w ręku. W końcu sprawiało mi to dużą radochę i uciechę.
Wieczorem wiatr trochę się uspokoił, choć cały czas nie chciał zejść poniżej 25knt. więc tak jechaliśmy ja i mini po 9 a czasami 11 knt. Słońce zaczynało zachodzić a widok był niesamowity! Ciepła, pomarańczowo-czerwona tarcza kładła się do morza a to pięknie komponowało się z kłębiastymi chmurami, co jakiś czas większa fala zasłaniała słońce rzucając zimny cień na jacht. Tak kończył się pierwszy dzień rejsu testowego, pierwszy dzień mojego oczarowania mini i jego możliwościami.
W nocy przyszło zimno a wiatr zelżał do stałych 20 knt. By zrobiło się cieplej a żegluga była efektywniejsza rozrefowałem się kolejno na drugi a po kilku drzemkach pierwszy ref. Była to dobra decyzja, bo nad ranem wiatr zelżał do 14 węzłów i zacząłem się zastanawiać nad postawieniem najmniejszego genakera. Koniec końców postanowiłem jeszcze zaczekać i odespać kilkoma drzemkami minioną noc. Wschody słońca dają pozytywną energię obejrzałem, więc (kolejnym argumentem za świetnym układem gwiazd było to, że nie spadła ani jedna kropla deszczu a dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny) piękny wschód a potem rozpocząłem 4 drzemki w międzyczasie wiatr powrócił do 25 knt. a jachtowi znowu zaczęło brakować żagla na dziobie, lub zmniejszenia grota. Na fali zdarzało się, że mini ostrzył, co było bardzo irytujące podczas snu, autopilot nie mógł wrócić na kurs po wyostrzeniu z baksztagu do połówki i musiałem wychodzić na pokład w środku drzemki.
Kolejna wywózka … a do diabła z tym! W końcu dałem za wygraną i wsadziłem miecz rufowy, co skutecznie zniwelowało ostrzenie, choć prędkość spadła o 0,5 knt. Mała to strata za spokojne 14 minut odpoczynku. Pufa wypełniona styropianem grzała w plecy a ja jeszcze nigdy nie miałem tak wygodnej koi, polecam to wszystkim, idealne rozwiązanie. Po śniadaniu/obiedzie wróciłem za ster, znowu sprawdziłem jacht i zameldowałem się. W ciągu dnia wiatr trochę osłabł i po mimo 15 knt. Rzeczywistego, genakera nie postawiłem, za brakło mi odwagi a może za dużo rozwagi? Pamiętam jak kilka lat wcześniej Radek w tym miejscu miał problemy z genakerem i ile na tym stracił. Fala znacznie zmalała a ja już nie ślizgałem się jak ubiegłego dnia. Cholera! Może mały code 5? Jechałem już na pełnym komplecie. Dałem za wygraną i zostałem na podstawowych żaglach. Jeszcze sporo przed Rozewiem wiatr znowu postanowił się rozhulać do 20 knt.
Mijała godzina za godziną, mila za milą, a dla mnie czas gnał na łeb na szyje tak samo jak mini. Tak się tam pływa, właśnie gnając na łeb na szyję a wielkość kadłuba a raczej jej brak i ogrom żagli jeszcze bardzie potęguje to uczucie.
Tak naprawdę to nerwowo spoglądałem na zegarek jak czas mi ucieka. Przed rejsem założyłem, że chciałbym by rejs nie wyszedł poza 30 h żeglugi. Zbliżając się do Rozewia wiatr tężał i znowu nie schodził poniżej 25 w porywach do 30. Musiałem szybko się refować. Wiedziałem też, że nie pojadę wzdłuż półwyspu. Wspominając słowa Radka, że mini nie pływa fordewindem halsowałem się baksztagami i szukałem prądu wzdłuż lądu. Przy helu minęła 24 godzina rejsu. Miałem nadzieję, że na zatoce będzie spokojniej a brak fali pozwoli potestować inne ustawienia i żagle. Niestety za Helem po odłożeniu się na Górki Zachodnie jechałem połówką, musiałem obłożyć jeszcze jeden ref i poczułem się zmęczony. Tak, to częste refowanie i rozrefowywanie jest męczące zwłaszcza samemu w dodatku przez natłok spraw przestałem ćwiczyć i biegać, słaba forma dawała się we znaki. Na środku zatoki zrobiło się mocno zatokowo wiatr 10-15 węzłów chciał mnie zmusić do kolejnego rozrefowania. Ha! Szach mat, nie rozrefuję się i koniec kropka, chromolę. Chromoląc tak z dobrą godzinę wreszcie przeszedłem główki wejściowe do Górek Zachodnich. Zapisałem w dzienniku czas i zrobiłem zwrot i popłynąłem do Gdyni gdzie w JK Gryf odbywały się regaty o memoriał Teligi. To świetna impreza i wielu znajomych.
Rejs zakończył się po 28 godzinach. Czyli moje założenie zostało osiągnięte. Rekord trasy Świnoujście – Górki Zachodnie zrobił załogowo Duży Ptak w 22 godziny. Nieźle! Mi udało się to zrobić samotnie w 28 h. co po 200nm dało średnią 7,8 knt. dla mnie świetny wynik. Zwłaszcza, że sam Radek płynął 3 godziny dłużej 😉
Jednak jakoś udało się dogadać z mini a warunki bądź, co bądź trudne pomogły mi osiągnąć dobry czas. Jacht i rejs, totalnie przeszedł moje oczekiwania. Z perspektywy czasu stwierdzam, że była to jedna z najlepszych żeglug do tej pory. Rejs, na którym nauczyłem się tak wiele, poznałem jacht i to jak można pływać w ślizgu.
Pod koniec rejsu przypomniały mi się opowieści Radka, zdziwiłem się jak wiele rzeczy, sytuacji, zachowań moich i jachtu, o których on opowiadał sprawdziło się.
Klasa mini jest … jest … tego nie można opisać trzeba popływać. Spróbowałem i chce więcej, dużo więcej. Każdemu życzę by miał taką radochę z żeglowania jak ja podczas tych 26 h. turbo wielkiego fanu i jazdy bez trzymanki. Ok, niech będzie w sumie spałem 5 godzin, ale i tak wtedy jadąc na autopilocie jacht ślizgał się na fali.
Jakiś czas później dostarczyłem Piotrkowi Adamowiczowi, (który reprezentuje Kapitułę rekordu prędkości na trasie Świnoujście – Gdańsk) kartę rejsu. Zweryfikował ją i od tej pory mogę oficjalnie cieszyć się rekordem najszybszego samotnego przepłynięcia tej trasy.
Z poważaniem Michał Weselak.
Naprawdę? Jeśli to prawda to jestem zachwycona.